piątek, 7 sierpnia 2015

2nd year of med school - complete!

W kwietniu zdjęłam aparat, oto efekt:



Drugi rok studiów za mną. Śmiało stwierdzam, że pomijając trudy, jakie zawsze pojawiają się w związku z rozpoczęciem nowej szkoły, to pierwszy rok wcale nie był taki straszny. Drugi odczułam zdecydowanie bardziej, prawdopodobnie dlatego, że w zimowej sesji na śmierć i życie wojowałam z biochemią (fizjologii nie liczę, bo dla mnie była łatwa), a w letniej nie wiedziałam na czym konkretnie się skupić, z racji, że mieliśmy aż 6 kobylastych egzaminów (efekt skomasowania sześciu lat medycyny w pięć.)

Praktyki mam już za sobą, w tym roku był to SOR, trafiło mi się jeżdżenie karetką, a potem przychodnia. Wniosek z praktyk; rok pierwszy - gówno student, rok drugi - student. Zobaczymy co przyniesie 3 rok. ;-)

PS. Z Hayley nadal mam kontakt, nadal bardzo dobry i nadal się lubimy. Mimo tego, że całkowicie zmarnowała swój przyjazd do mnie, później przemyślała sprawę, przeprosiła mnie i nadal się przyjaźnimy. Nadal studiuje sobie w Arizonie, pod koniec semestru trochę się zdenerwowała, bo do stypendium zabrakło jej 0,01. Za dwa tygodnie wraca do college. Na urodziny i święta wysłała mi naszyjnik z wygrawerowanym po polsku "dusze siostry", co miało być amerykańskim "Soul Sisters", co uważam za hiper słodkie, a do tego własnoręcznie robione miętowo-cytrynowe mydełka i jak to opisała "wcale nie dlatego, że uważam, że śmierdzisz." xD Planujemy się zobaczyć, może za rok, coby przeżyć współnego road tripa z Wisconsin do Arizony.

piątek, 20 czerwca 2014

1st year of med school - complete!

Pierwszy rok medycyny za mną. Szybko zleciało. Nie wiadomo o czym. Ludzie na roku fajni i głupi, głośni i cisi. Jedni chcą się uczyć, inni nie, jedni udają, że się uczą, inni ryją w książkach ostro. Nauki sporo, to fakt, ale myślę, że wszystko zależy od umiejętności dobrej organizacji pracy, szybkiego wchłaniania wiedzy i zdolności do szacowania, co jest ważne, a co najważniejsze, ponieważ czasami niestety trzeba wybierać, co się woli zdać lepiej lub w ogóle co się chce zdać, a co chce się ewentualnie poprawić, bo niestety przychodzą takie okresy, kiedy kolokwia zasypują się nawzajem i nie sposób nauczyć się na wszystko.

Książek sporo; załączam zdjęcie tych, z których korzystałam:
(półka specjalnie zakupiona na potrzeby ulokowania +700 stronicowych ksiąg xD)


Cieszę się, że studiuję po angielsku. Szczerze, to nie wyobrażam sobie medycyny po polsku. Teraz czekają mnie jeszcze tylko praktyki wakacyjne i papierologia z tym związana. Ugh, nie cierpię tego.

Jeśli mam się jeszcze wypowiedzieć w temacie ludzi na lekarskim, to zdecydowanie nie każdy się do tego nadaje. Nie lubię, gdy ktoś narzeka, że ma tylko 1-2 dni na naukę do kolokwium, bo ten jeden czy dwa dni naprawdę potrafią uratować tyłek. Na swoim przykładzie wiem; w pewien piękny wiosenny dzień poświęciłam ciurkiem 20 godzin na naukę do biochemii i jako jedna z 20 osób na roku (na 100 osób), zdałam to! Jak się chce, to można, ale jak ktoś myśli, że godzina czy dwie starczą na naukę, to się gruuubo myli, a potem narzeka, że test był nie do przeskoczenia, co jest guzik prawdą.

Sporo jest osób, które w liceum miały piątki i szóstki, a tu ledwo bądź wcale nie zaliczają kolokwiów. Nauka w liceum nie jest wykładnikiem wiedzy, która będzie Ci nie wiadomo jak potrzebna w dalszej edukacji. Na studiach zaczynasz tak naprawdę od zera. Wiadomo, że Ci, co w liceum przyłożyli się bardziej (tutaj do biologii i chemii), mniej spędzą czasu nad nauką podstaw tych przedmiotów, ale to kwestia kilku godzin douczenia tak naprawdę. Z biologii nic poza podziałami komórkowymi i genetyką (które zostają moooocno rozbudowane pod względem materiału) Wam się nie przyda. Reszta przedmiotów jest zupełnie nowa. No chyba, że ktoś w liceum (tu mam na myśli wymieńców w USA) miał anatomię, to to będzie zawsze jakimś plusem. :-)

Już nie mogę doczekać się nowego roku akademickiego. Niby czeka mnie biofizyka, która prawdopodobnie sprawi mi sporo kłopotów z racji, iż nie lubię fizyki, ale patomorfologia, patofizjologia i mikrobiologia nadrabiają, i zachęcają mnie do wkroczenia w drugi rok medycyny. Nawet nie wyobrażacie sobie jak bardzo jestem z siebie dumna, ile słabości pokonałam podczas tego roku, kiedy nie było czasu spać, bo każda godzina spędzona nad książką mogła dać mi chociaż ten jeden jakże cenny punkt na kole/egzaminie. Wiadomo, że nie było tak non stop, bo nawet znajdowałam czas na chłopaka, obijanie się i dawanie korepetycji, ale nie można pominąć nieprzespanych nocy, których summa summarum trochę było.

Pewnie zapytacie jak to jest, że tak bardzo pozytywnie to wszystko opisuję? Nie, wcale nie było cały czas kolorowo. Anatomia szła mi bardzo pod górkę (jak zresztą całemu rocznikowi) i kilka razy nawet myślałam, że zostanę przez nią wywalona z uczelni ze względu na niezdanie kolokwium, ale potem okazywało się, że rzutem na taśmę zdawałam i dalej kontynuowałam bój. Sporo nerwów kosztował mnie ten rok. Moja waga prawie notorycznie spadała w dół o 4kg, potem wracała na miejsce i znów spadała. Mój zegar biologiczny uległ małej zmianie; zaczęłam spać w dzień. Nigdy w życiu tyle nie spałam. Te studia trochę energii wysysają i owszem można zawalić kilka nocy z kolei, ale potem trzeba za to zapłacić w jakiś sposób.

Ważne, aby znaleźć sobie znajomych wartych uwagi. Nie takich, co patrzą tylko na swój czubek nosa i jakby mogli, to daliby Ci złe notatki, abyś nauczył się z błędami i nie zdał (tak, są takie przypadki.) Z uczynnymi i dobrymi przyjaciółmi naprawdę lepiej przechodzi się przez wszystkie trudy związane z nauką.

A tak wyglądała nauka do głowy i szyi. Nie, nie wystarczy jedna książka na jedno koło. :-)


Tak wyglądały moje poniedziałkowe wieczory, kiedy czekałam na chłopaka aż skończy zajęcia:



Na pewno się tu jeszcze odezwę. Pewnie po zimowym semestrze. Prowadzę też bloga o studiach, więc mogę przesłać linka, gdyby ktoś chciał. I taka mała rada ode mnie; spełniajcie swoje marzenia! Jakiekolwiek by nie były!

wtorek, 3 września 2013

Lekarski czas zacząć! + odwiedziny H.

Dostałam się na medycynę, a w sekrecie dopowiem, że moja przygoda z j.angielskim się jeszcze nie skończyła! :))) Kolejny krok w stronę marzeń spełniony.








A to są zdjęcia z przyjazdu Hayley do Polski. Tak drodzy państwo, moja amerykańska przyjaciółka odwiedziła na miesiąc moje skromne progi. Co prawda jej pobyt tutaj nie był taki, jakim go sobie wyobrażałam, bo kompletnie nie chciała korzystać z tego, jaki prezent moi rodzice jej podarowali (zasponsorowali jej całą przygodę.) Chcieliśmy zabierać ją dosłownie wszędzie i pokazywać wszystko, co się w Polsce da, lecz ona nie wyrażała na to chęci, bo (uwaga!) "trzeba chodzić, a ona tego nie lubi." Dziewczyna nie ma jeszcze 20 lat, a zachowuje się jak inwalida. Imprezy z moimi znajomymi, wyjścia do klubów, kin, pubów, restauracji, gdziekolwiek - odpadały, bo ona nie będzie się zadawała z moimi o wiele starszymi znajomymi od niej. I jej nie wolno przebywać w klubach itp., bo amerykańskie prawo jej tego zabrania. Co z tego, że była w Europie i amerykański policjant z pewnością nie będzie jej po ulicy gonił, ale dobra. :-)) Z jedzeniem wybrzydzała, jak ja rozmowy nie zaczęłam, to wcale do mnie nie gadała. Gdy widziałyśmy się z moimi znajomymi, to nie chciała z nimi rozmawiać, bo "mówią łamanym angielskim." Tak, nietrudno zgadnąć, że nasza przyjaźń dobiegła końca. Po miesiącu napisała mi straaaasznie długą litanię na facebooku, przeprosiła i wyraziła swoje ubolewanie nad faktem, że nie jesteśmy ze sobą już tak blisko jak kiedyś, ale średnio to pomogło. Może tylko tyle, że już siebie nie omijamy wielkim łukiem. Żal mi trochę, że dla niej wyjazd do Europy nie był fajniejszy i bardziej cool od koncertu One Direction, na który pojechała po powrocie to Stanów, ale co ja tam mogę wiedzieć, przecież jak się pierwszy raz wyjeżdża ze swojego kraju, to nic się nie podoba i nic nie jest warte uwagi. :-)) Owszem, jestem ironiczna.


Kolejna nowość. Wraz z nadejściem nowego roku postanowiłam zadbać o swoje zdrowie i w końcu wybrałam się na wizytę do okulisty, a zaraz potem zadecydowałam o wizycie u ortodonty i oto efekt. Od kwietnia prostuję zęby, jak widać mam taki super piękny przeźroczysty aparacik, który gorąco polecam, bo ani nie rani warg ani nie pozostawia po sobie żadnych innych śladów, a też go ledwo co widać. Rekomenduję całym sercem swoim! :-D A na brak pomalowanych oczu na zdjęciu nie zwracajcie uwagi. Miałam dzień menela i nie chciało mi się nic ze sobą robić, także wybaczcie mi, że naraziłam Was na oglądanie takiej niewyjściowej odsłony. xD Muszę mieć dziś jakiś super dzień, bo ilość transparentnie pokazywanych emocji w tym poście już dawno wzbudziła we mnie niepokój.

piątek, 19 października 2012

It's about time to make an update.

Emocje opadły. Po 5-ciu miesiącach spędzonych w Polsce w końcu przyzwyczaiłam się do funkcjonowania w ojczystym kraju, a nawet pokuszę się na stwierdzenie, że lekko zapomniałam, jak mocno ciągnęło mnie do Stanów. W przeciągu tego prawie pół roku wiele zdążyło się wydarzyć. Zrobiłam prawo jazdy, dostałam auto, wróciłam do ostatniej klasy maturalnej i zmieniłam jej profil na biol-chem, a teraz przygotowuję się do matury. Stosy książek, cały tydzień zawalony korepetycjami i świadomość tego, że za 7 miesięcy matura, przyprawiają mnie o lekkie nerwy. Jednakże nie przeszkadza mi to, w Stanach nauczyłam się wykorzystywać podobne odczucia do samo-mobilizacji i mam nadzieję, że w tym przypadku pomoże mi to także. Przede mną rozszerzenia z biologii, chemii i angielskiego + podstawa z fizyki oraz przedmioty obowiązkowe. Jeszcze nigdy nie miałam tak dobrych ocen z angielskiego. Wyjazd skromnie odznaczy się - miejmy nadzieję - celującym na świadectwie maturalnym.

Widzę naokoło siebie wiele zmian. Zmieniłam się ja, moje podejście i to, jak wszystko odbieram. Jedno jest pewne, nigdy nie zmienię zdania o rocznym pobycie w Stanach. Cieszę się, że mam go już za sobą i niekoniecznie chciałabym to powtórzyć, jeśli miałabym trafić do tego samego miejsca.

Już nie mogę doczekać się chwili, w której - bądź co bądź - znów będę zdana tylko na siebie. Marzy mi się wyjechać na studia do innego miasta. Zawsze jeśli chodzi o kwestie przyszłości, ekscytują mnie takie tematy. Zadziwia mnie ta niebanalność, nieprzewidywalność i fakt, że wszystko jest możliwe. Wystarczy tylko wymyślić coś konstruktywnego.

I wiecie co? Od momentu powrotu jestem z siebie nieprzeciętnie dumna. Lubię to uczucie.

Japonia

LA

niedziela, 10 czerwca 2012

Everything happens for a reason.

Maj mi jakoś uciekł. Prawda jest taka, że końcówka jest najgorsza, każdy to wie. Obecnie jestem już w Polsce i aby być szczerą - mam depresję. Może nie dosłownie depresję, ale swoje serducho zostawiłam w Stanach. Roku nie miałam takiego jaki sobie wymarzyłam, ale nie wszystko można mieć. Trafiłam do wioski, która była mniejsza niż liczba osób chodząca do mojego polskiego liceum i to mi zajęło pół roku, aby pogodzić się, że mieszkam w środku nicości. Generalnie po programie chciałam wracać do domu jak szybko było to tylko możliwe, ale potem... pojechałam sobie do Los Angeles na wakacje po tym jak zakończyłam szkołę i co? No i to co podejrzewałam. Odnalazłam się tam świetnie i teraz kombinuję jak koń pod górkę, aby wyjechać na studia. Tak, dostałam dyplom amerykański, oto zdjęcia:




W Los Angeles oczywiście musiało się dużo nieprzewidywanych rzeczy zdarzyć, które jeszcze bardziej ciągną mnie do tego miejsca. Zarezerwowałam hotel w samym środku Hollywood, zaraz koło teatru Kodak i Alei Gwiazd, więc wszędzie miałam blisko i nie musiałam nigdzie w korkach stać. Odwiedziłam Muzeum Madame Tussauds, Universal Studios, Rodeo Drive, domy 50 gwiazd, przechodziłam Aleję Gwiazd wzdłuż i wszerz, i nawet udało mi się z tamtejszymi ludźmi pokierować w miejsca, gdzie się młodzi dobrze bawią. Żałuję, że wróciłam z rodzicami, rzeczywiście mogłam zostać w Stanach do 30 czerwca i byłoby słodko.





Trudno opisać to, co się działo. Dużo dał mi cały ten rok. Zmieniam się. Przytyłam 7kg i już się cieszyłam, że w końcu przestanę wyglądać, jak szkielet, kiedy dwa dni przed wylotem do Europy złapał mnie stres i przestałam jeść. Niby w Polsce jestem tydzień, ale nadal jedzenie mi nie idzie. Spadłam 4kg, także jeszcze trochę i dobiję do starej wagi. Nie martwcie się dziewczyny o swoje kilogramy w Stanach. Nie da się ich zrzucić będąc tam na miejscu i to wcale nie chodzi o to, co się je. Chodzi o Wasz zegar biologiczny, który się nie przestawia i wielkie obiady jecie w Stanach o godzinie takiej, która w Polsce wskazuje na nie wcześniejszą jak 1 w nocy. :-) Nie poddawajcie się i próbujcie wyciskać z wyjazdu każdy dzień. Na początku jest euforia i zadowolenie, a potem przychodzi czas na kryzys, który się trochę ciągnie. W zależności od miejsca, w którym się jest. Na nic się nie nastawiajcie, nie wymagajcie nie wiadomo czego. Ja się nastawiłam na American Dream i się przewiozłam na tym. Będzie, co będzie, i tak dużo wyniesiecie z tego roku. Jesteś w związku? Świetnie! Próba przed Wami. Moja przetrwała z czego jestem bardzo dumna. Znam dwie inne osoby, które także przetrwały rok i już wracają do swoich drugich połówek. Amerykańskie miłości? Pewnie zdarzą się nie raz, aczkolwiek przyszłości raczej to nie ma. Okaże się. Wystrzegajcie się stereotypów i cieszcie się, że trafiła Wam się okazja wyjazdu. Będzie fajnie, zawsze jest.

Minie mi nastrój pod tytułem "zabierzcie mnie stąd", to napiszę jakąś konstruktywną notkę, jak to było w maju, jak wyglądało pożegnanie z rodziną i pewnie jak zwykle coś tam od siebie dodam. A tak jako ciekawostka, mogę się pochwalić, że za rok przyjeżdża do mnie moja Amerykańska przyjaciółka i we Wrocławiu spędzi cudowne dwumiesięczne wakacje. Na razie jeszcze nie mamy planów gdzie będziemy podróżować. Do polskiego liceum niby wracam, bo potrzebna mi polska matura (mój wymarzony kierunek nie respektuje amerykańskiej maturki), ale postaram się jak najszybciej się da napisać TOEFLa i  będę myślała na szybko nad jakimś kalifornijskim college'm. Choćbym miała na głowie stanąć, to w Los Angeles i tak się pojawię, i tak, o! Trzeba sobie stawiać godne cele.

A teraz idę oglądać Hiszpania vs. Włochy, bo już przegapiłam jakieś pół godziny meczu. :-)

niedziela, 22 kwietnia 2012

PROM & Post Prom.

Poranne przygotowania, pamiątkowe zdjęcia, podróż do restauracji i pełno przygód po drodze. Zacznę od tego, że kilka dni przed PROMem musiałam przerobić swoją sukienkę, bo ramiączka miała zbyt długie, także to już był wyczyn (nigdy przedtem w życiu nic nie miałam wspólnego z igłami i nitkami.) Wyszło całkiem fantastycznie skromnie mówiąc, bo nic nie było widać, że cokolwiek było przerabiane, a to przecież amatorska przeróbka! (do końca życia się będę tym podniecała)

Plan był pojechać do hotelowej restauracji, ale że na stolik musiałyśmy czekać co najmniej 1,5h, to zmieniłyśmy zdanie. Jacyś faceci zaczęli mnie w barze zaczepiać na jaki dancing się wybieram. Ludzie w ogóle dziwnie na nas patrzyli, bo średnia wieku wokół była +21 i nikt nie był odstrojony, a my.. no wiadomo, gotowe na prom. :) Opcja B okazała się być wspaniałą, bo mogłam zjeść gofra z truskawkami, mmm!

Pojechałyśmy do babci Kaylah, gdzie spotkaliśmy jej babcię, tatę, mamę, wujka i jego dziewczynę. Zostałam zbombardowana milionem pytań na temat Polski, bo obaj mężczyźni byli 20 lat temu w Niemczech. Obaj stwierdzili, że polskie jedzenie jest przepyszne i nie dziwią się, że tęsknię za nim. Pytali się ile języków znam biegle, jak stwierdziłam, że tylko swój (polski) to mnie zakrzyczeli, że a z angielskim to co! Potem testowali mnie z niemieckiego i stwierdzili, że niemiecki też znam. Potem im tłumaczyłam, że uczę się trzech zagranicznych języków, bo mieszkając w kraju, którego język nie liczy się w świecie, dobrze jest znać jak najwięcej innych.

Na PROM dotarłyśmy o 20 i zabawa się zaczęła. Muzyka była świetna, nawet dwa razy KAŻDY się ustawił w rzędach, kiedy tańczyliśmy grupowe piosenki typu makarena i "turn to the left, turn to the right" (coś popularnego w Ameryce.) O północy zabawa się skończyła, wróciłyśmy do domu i po 40 minutach musiałyśmy znowu opuścić dom, bo Post Prom się zaczynał. Miałam ogromną ochotę zostać w domu i spać, byłam potwornie zmęczona, ale czego nie robi się dla American experience... :)

Gry i zabawy, konkursy, wszystko zorganizowane po to, aby odciągnąć młodzież od pomysłów organizowania domówek i chlania po promie. Przynętą były prices (nagrody). Można było wygrać ipada, ipoda, tableta, 19'' tv, xboxa, aparat cyfrowy, mikrofalówkę, mini lodówkę, milion gift cards do różnych restauracji, gotówkę ($20), Victoria Sercret's perfumy i torby PINK, radia do ipodów, słuchawki (...), razem było 127 nagród. Najlepsze jest to, że aby to wygrać nic nie trzeba było robić. Przy wejściu pisałeś na kartce swoje imię, wrzucałeś do urny, a potem losowali Cię na scenie. Grałam w apples to apples (nie ma tej gry w Polsce) z Brad'em, Karissą, Hayley, Kaylah i Veronicą. W międzyczasie zrobiliśmy plan strategiczny na to, co wybieramy z dostępnych nagród. Nasze top 5:

1. Ipad
2. Aparat
3. Xbox 360
4. Ipod
5. Tablet

Losowanie ruszyło, oczywiście ipad poleciał jako pierwszy. W pewnym momencie, kiedy już wszystkie ipady, 19'' tv, tablety i xboxy były powybierane, przestałam uważać i wiecie co? Zostałam wylosowana jako 6 osoba z 300! Ma się to szczęście, jest się dzieckiem szczęścia. :D Wybrałam aparat cyfrowy i zrobiłam najlepszą rzecz na świecie jaką tylko mogłam. Oddałam go Hayley (mojej amerykańskiej przyjaciółce) jako prezent. Wiedziałam jak bardzo go chciała, wiedziałam, że zbierała pieniądze na niego, a biorąc pod uwagę fakt, że ja już mam lustrzankę i nie potrzebuję aparatu cyfrowego, zdecydowałam się zrobić coś dobrego. Jest mi z tym prze-prze-prze-bardzo-dobrze. Cieszę się, że to zrobiłam. Potem ja losowałam następną osobę i wyobraźcie sobie, że wylosowałam Kaylah (następna amerykańska przyjaciółka, ta w której babci domu byłyśmy.) Gdzieś przy samym końcu losowania Hayley także została wylosowana i wybrała torbę z Victorii Sercret's, i przekazała mi ją, bo wiedziała, że jakieś dwa dni temu chciałam sobie ją kupić. W takich chwilach czuje się, co to przyjaźń.

Szkoła zapewniła nam śniadanie i tonę cukierków. Ciasta, muffiny, cukierki, ciasteczka, owoce, co tylko sobie wymyśliłeś, to miałeś. Przepych, przepych, przepych. I moje wielkie, pozytywne zaskoczenie. Do domu wróciłyśmy o 4:30 nad ranem, teraz jest 18:44, a ja nadal jeszcze nie zmrużyłam oka od wczoraj. Pora zmykać, miłego dnia!

P.S Zdjęcia ze mną postaram się dodać, jak najszybciej się tylko da, a te oto są wyciągnięte z fecebooka: