niedziela, 10 czerwca 2012

Everything happens for a reason.

Maj mi jakoś uciekł. Prawda jest taka, że końcówka jest najgorsza, każdy to wie. Obecnie jestem już w Polsce i aby być szczerą - mam depresję. Może nie dosłownie depresję, ale swoje serducho zostawiłam w Stanach. Roku nie miałam takiego jaki sobie wymarzyłam, ale nie wszystko można mieć. Trafiłam do wioski, która była mniejsza niż liczba osób chodząca do mojego polskiego liceum i to mi zajęło pół roku, aby pogodzić się, że mieszkam w środku nicości. Generalnie po programie chciałam wracać do domu jak szybko było to tylko możliwe, ale potem... pojechałam sobie do Los Angeles na wakacje po tym jak zakończyłam szkołę i co? No i to co podejrzewałam. Odnalazłam się tam świetnie i teraz kombinuję jak koń pod górkę, aby wyjechać na studia. Tak, dostałam dyplom amerykański, oto zdjęcia:




W Los Angeles oczywiście musiało się dużo nieprzewidywanych rzeczy zdarzyć, które jeszcze bardziej ciągną mnie do tego miejsca. Zarezerwowałam hotel w samym środku Hollywood, zaraz koło teatru Kodak i Alei Gwiazd, więc wszędzie miałam blisko i nie musiałam nigdzie w korkach stać. Odwiedziłam Muzeum Madame Tussauds, Universal Studios, Rodeo Drive, domy 50 gwiazd, przechodziłam Aleję Gwiazd wzdłuż i wszerz, i nawet udało mi się z tamtejszymi ludźmi pokierować w miejsca, gdzie się młodzi dobrze bawią. Żałuję, że wróciłam z rodzicami, rzeczywiście mogłam zostać w Stanach do 30 czerwca i byłoby słodko.





Trudno opisać to, co się działo. Dużo dał mi cały ten rok. Zmieniam się. Przytyłam 7kg i już się cieszyłam, że w końcu przestanę wyglądać, jak szkielet, kiedy dwa dni przed wylotem do Europy złapał mnie stres i przestałam jeść. Niby w Polsce jestem tydzień, ale nadal jedzenie mi nie idzie. Spadłam 4kg, także jeszcze trochę i dobiję do starej wagi. Nie martwcie się dziewczyny o swoje kilogramy w Stanach. Nie da się ich zrzucić będąc tam na miejscu i to wcale nie chodzi o to, co się je. Chodzi o Wasz zegar biologiczny, który się nie przestawia i wielkie obiady jecie w Stanach o godzinie takiej, która w Polsce wskazuje na nie wcześniejszą jak 1 w nocy. :-) Nie poddawajcie się i próbujcie wyciskać z wyjazdu każdy dzień. Na początku jest euforia i zadowolenie, a potem przychodzi czas na kryzys, który się trochę ciągnie. W zależności od miejsca, w którym się jest. Na nic się nie nastawiajcie, nie wymagajcie nie wiadomo czego. Ja się nastawiłam na American Dream i się przewiozłam na tym. Będzie, co będzie, i tak dużo wyniesiecie z tego roku. Jesteś w związku? Świetnie! Próba przed Wami. Moja przetrwała z czego jestem bardzo dumna. Znam dwie inne osoby, które także przetrwały rok i już wracają do swoich drugich połówek. Amerykańskie miłości? Pewnie zdarzą się nie raz, aczkolwiek przyszłości raczej to nie ma. Okaże się. Wystrzegajcie się stereotypów i cieszcie się, że trafiła Wam się okazja wyjazdu. Będzie fajnie, zawsze jest.

Minie mi nastrój pod tytułem "zabierzcie mnie stąd", to napiszę jakąś konstruktywną notkę, jak to było w maju, jak wyglądało pożegnanie z rodziną i pewnie jak zwykle coś tam od siebie dodam. A tak jako ciekawostka, mogę się pochwalić, że za rok przyjeżdża do mnie moja Amerykańska przyjaciółka i we Wrocławiu spędzi cudowne dwumiesięczne wakacje. Na razie jeszcze nie mamy planów gdzie będziemy podróżować. Do polskiego liceum niby wracam, bo potrzebna mi polska matura (mój wymarzony kierunek nie respektuje amerykańskiej maturki), ale postaram się jak najszybciej się da napisać TOEFLa i  będę myślała na szybko nad jakimś kalifornijskim college'm. Choćbym miała na głowie stanąć, to w Los Angeles i tak się pojawię, i tak, o! Trzeba sobie stawiać godne cele.

A teraz idę oglądać Hiszpania vs. Włochy, bo już przegapiłam jakieś pół godziny meczu. :-)